Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/465

Ta strona została uwierzytelniona.
—   459   —

zwolna po rozpalonych jego policzkach. W oczach jego malowała się głęboka ale cicha rozpacz. Zwrócił je znowu ku drzwiom, i bardzo zniżonym głosem zapytał. — Czy Salomea nie przyjechała?
I na to pytanie odpowiedzi nie było. Matka rodziny siedziała jak przykuta do miejsca, ze spuszczonemi oczami i przygryzioną wargą; inni milczeli także i patrzyli w ziemię.
Jedna tylko, siedząca pod oknem podstarzała panna w czarnej sukni, z ostrym profilem twarzy i błyszczącym scyzorykiem w palcach, nie miała oczu spuszczonych. Rzucała ona ciągle na ojca wzrok przelotny lecz przenikliwy, potem zwracała się nawpół ku szybom, i przeciągłe, ostro połyskujące wejrzenia nurzała w melancholijnych nurtach płynącego pod oknami ciemnego Styksu. Nagle poruszyła się i obróciła twarz ku obecnym. Ostrym ruchem wyciągnęła ramię, i krótkim urywkowym tonem wymówiła.
— Czemuż państwo nie odpowiadacie ojcu? Mamo! dla czego nic nie mówisz? Klementyno, Ferdynandzie, czyście nagle oniemieli?
Matka rodziny podniosła oczy, w tej chwili nie mniej zimowe jak zwykle. — Moja córko — wymówiła cichym, syczącym głosem, — spodziewam się, że nie zechcesz dawać nauk twej matce; chociaż doprawdy, słowa które tylko co słyszałaś, upoważniają moje dzieci do pomiatania mną.