Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/512

Ta strona została uwierzytelniona.
—   506   —

Skończywszy te wyrazy, po raz pierwszy dopiero odkąd mówić zaczął, podniósł wzrok na siedzącą obok niego kobietę; była w nim śmiałość bez zuchwałości, duma bez pychy, boleść bez zwątpienia, słowem, był to wzrok człowieka, który czuł, że dopełnił powinności ciężkiej, lecz świętej. Ale Krystyna nie widziała w tej chwili wyrazu oczu jego, siedziała nieruchoma z twarzą ukrytą w obu dłoniach. Głowa jej pochyliła się nizko, niby pod wielkim jakimś ciężarem, który spadł na nią; za to pierś podnosiła się wysoko oddechem szybkim i ciężkim, a z za alabastrowych palców widać było szkarłatny rumieniec, który opłynął policzki i czoło, podniósł się aż ku splotom czarnych warkoczy i nagle zniknął. Milczała. Kto wie? walczyła może z sobą? Wychowana w głębokiej czci dla wszystkiego co wzniosłe, w miłości dla rzeczy prawych i czystych, nie mogła od razu pogodzić się z plamą, którą ujrzała na czole ukochanego przez nią człowieka. Ale... któż ukazał jej plamę tę, którejby ona nigdy nie ujrzała inaczej? On sam. Kto był dość mężnym i prawym, aby odkryć przed nią tajemną ranę przeszłości, mimo zagrożenia, że to mu zepsuje i zamąci upragnioną przyszłość? — byłto także on. Nie błagał o przebaczenie, nie żebrał wiary; w głosie jego smutnym i poważnym nie było ani jednego jęku, któryby