Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/534

Ta strona została uwierzytelniona.
—   528   —

mi, z głową pochyloną nizko, okrytą włosami gęstemi, kasztanowemi, ale zrudziałemi nieco — jak bywa zwykle u kobiet, które niezbyt pieczołowicie chodzą około swej powierzchowności — i splątanemi tak, jakby przed chwilą zgrubiałe te choć drobne ręce, które teraz podpierały głowę i ukrywały twarz w przystępie gwałtownego żalu czy gniewu, stargały grube warkocze i splątały gęste pasma, podnosząc je nad czołem w sposób, który nadał im podobieństwo do cierniowego wianka. Ale nad głowę mężczyzny stojącego we framudze okna, padało światło najbliższej świecy; i choć przedarłszy się przed draperję firanki nie było zbyt obfite, niemniej jednak czyniło ją widzialną zupełnie. Byłato głowa piękna, lasem kruczych włosów okryta, z twarzą odbijającą od tła mrocznego jak rzeźba o doskonałych zarysach; ale tak blada, że oblicze o kilka kroków ztamtąd umierającego człowieka, bledszem od niej nie było. Dwie te bladości były przecież wielce różne; pierwsza opowiadała o trwającym oddawna procesie zamierania fizycznego organizmu, i o zbliżającej się teraz szybkiemi krokomi śmierci; druga zdradzał wrzenie uczuć w silnej i namiętnej piersi, ugodzonej widokiem jakimś, niby ciosem, który ognistą błyskawicą pada we wnętrze, i w jednem mgnieniu oka stanowi o losie wszystkich zamiarów i nadziei, o całej przyszłej doli i moralnej istocie człowieka. Pośród tej twarzy bladej, czarne jak