chwilę na głowie obłąkanego starca, a potem utkwiła w twarzy umierającego.
— Patrzcie ludzie i osądźcie, — mówiła dalej coraz podnoszącym się głosem, — czy przebaczyć mogę... Jeden z tych ludzi był ojcem moim, drugi kochankiem... Zabrano mi ich zdrowych i kochających, a jakże oddano? Gdy stanęłam dziś przed nimi, żadnego z nich nie poznałam i żaden z nich mię nie poznał... Niedola moja nie była niedolą, ale przepaścią... byłam ukochaną córką... najszczęśliwszą narzeczoną... zostałam sama jedna na świecie... ze słabemi rękami i zmęczoną piersią... Znienawidziłam ludzi od razu... Nie wiem jak się to stało, ale za odebranie mi szczęścia mego, za męki zadane ojcu memu i kochankowi, znienawidziłam ich... A jednak żyć pomiędzy nimi musiałam... tułałam się od domu do domu, jak pies przez niedobrych panów wyrzucony na ulicę... Pełniłam prace najcięższe... myłam schody i podłogi, nosiłam konwie z wodą... zanurzałam ręce we wrzątku i kopałam niemi czarną błotnistą ziemię... oto co robiłam, bo nic innego robić nie umiałam, a jałmużny nie chciałam od nikogo... Od nikogo! bo nie było na świecie ani jednego człowieka któregobym kochała... któremubym ufała... Upadałam na siłach, chorowałam i oddawali mnie do szpitala... wracałam do zdrowia, aby wnet zachorować i znów do szpitala powrócić... Lubiłam kiedyś zielone drzewa, pachnące kwiaty
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/546
Ta strona została uwierzytelniona.
— 540 —