Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.
—   50   —

ska, który jak niewytłómaczony kaprys sfałszowanej ludzkiej natury, błysnął w ostygłem jej łonie aby wnet zgasnąć. Gruba księga z rąk jej wypadła, ona sama osunęła się na stopnie ołtarza blada i zimna jak marmur posągów, które wychylały z pośród zmroków mądre, pogodą wyniosłych duchów rozświecone oblicza.
Jęknęła i pochyliła na pierś głowę. — Nie mogę, — szepnęła, — nie mogę nawet modlić się! wszystko ostygło we mnie, omdlało, zamarło!
Załamała ręce i wpatrzyła się w rzeźbione twarze męczenników. Posępny wzrok jej, błądzący po szlachetnych rysach nad któremi unosiły się korony uwite z cierni, zdawał się pytać: „jakim sposobem wy, coście przenieśli najsroższe męczarnie, mogliście na świat patrzeć takiemi jasnemi, pogodnemi oczami? Z kąd wzięła się wyniosłość i gładkość czoła waszego? Kędy było źródło tego wytrwania, tej odwagi niezłomnej, tych uniesień ognistych, przez które ponieśliście śmierć chwalebną i zostaliście świętymi? I jam cierpiała, ale cierpienia moje zamiast płomieniem ożywczym, były dla mnie lodem, który ścina krew w żyłach; grobowym kamieniem przywalającym serce i tamującym jego bicia! I oto nie mogę teraz podnieść głosu do Boga, a w sobie, koło siebie, nad sobą nie czuję, nie słyszę, nie widzę nic... prócz pustki i próżni. Dla czegoście wy przez bole i męki stali się tak piękni, a ja tak