Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/565

Ta strona została uwierzytelniona.
—   559   —

swe, a nie śmiąc przerwać zamyślenia dostojnego gościa.
— Czy jaśnie pan rozkaże sobie czem służyć? — odważył się nakoniec wymówić; ale głos jego jakkolwiek stłumiony pełnem nieśmiałości uszanowaniem, wpadł niespodzianie pomiędzy gwar głosów wiodących chaotyczną rozmowę we wnętrzu zamyślonego człowieka, i rażąco zadźwięczyć musiał w jego uchu. Podniósł oczy, w których po raz pierwszy zamigotał wyraz gniewnego niemal rozdraźnienia.
— Chcę pozostać sam — wymówił tonem, który byłby porywczym, gdyby nie miarkowała go taż sama obojętność, pod jaką zniknął z oczu wyraz rozdraźnienia.
Służący skłonił się i zwrócił ku drzwiom. Dembieliński uczynił ręką takie poruszenie, jakby go chciał przywołać, ale nie uczynił tego; utkwił wzrok w ziemię i przez kilka minut pozostał nieruchomy. Przez te kilka minut myśli jego przebywały snać ważny niezmiernie proces, spełniały ciężki mozoł utrwalenia wielkich jakichś postanowień; bo twarz Dembielińskiego tak nieruchoma przed chwilą, mieniła się nakształt fal wzburzonych, które w tysiącznych załamaniach odźwierciadlają w sobie linje szerokiego widnokręgu. Siedział on z głową opartą na dłoni; oczy jego nawpół przykryte ciemną powieką, strzelały z pod brwi zsu-