niętych silnym ogniem; oddech to zamierał w piersi, to znowu podnosił się wysoko westchnieniami, które hamowane wolą, wylatywały jednak przez usta drżące. Byłoto pasowanie się jakieś ostatnie, okropne, ale trwało zaledwie kilka minut. Być może, iż w minutach tych zbiegła się summa energji, która innym ludziom w innych zostającym okolicznościach, starczyćby mogła na lata całe; być może też, iż zbiegły się w nich i zwarły cierpienia, mogące sobą zapełnić całe długie nieszczęśliwe życie.
Po upływie tych kilku minut, Dembieliński powstał i pociągnął taśmę dzwonka.
— Chciałbym pomówić z tutejszym rządcą — rzekł do służącego, który ukazał się we drzwiach.
Oczekując nadejścia wezwanego przez siebie hotelowego rządcy, Dembieliński stał na środku pokoju i był znowu takim, jakim go zwykle widzieli wszyscy. Zapalił cygaro, i powitał wchodzącego uprzejmym ukłonem, któremu towarzyszył cień uśmiechu.
— Jaśnie Wielmożny Pan poleci mi może załatwić jaką sprawę — zaczął rządca, gruby i przysadzisty człowieczek, który śpiesząc do apartamentu dostojnego gościa, przesadzał wschody po trzy i po cztery naraz, ale wszedłszy już wyprostował się z godnością, którą znowu przez wzgląd na dostojność osoby przed jaką stanął, zmodyfikował wycią-
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/566
Ta strona została uwierzytelniona.
— 560 —