Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/576

Ta strona została uwierzytelniona.
—   570   —

Spojrzał znowu na zegarek. — Trzeba mi już iść — wyrzekł ciszej trochę niż dotąd mówił.
Wstał i chciał postąpić naprzód, lecz nagle jedną rękę podniósł do czoła, drugą oparł się silnie o krawędź stołu. Śmiertelna bladość opłynęła całą twarz jego, widoczny dreszcz przebiegł mu po ciele. Przez jedno mgnienie oka miał pozór człowieka, którego najdrobniejsze fibry niewymowna przejmowała boleść, jakby zmartwiałe od głuchego lecz piorunującego przerażenia.
— Panie! — zawołał sekretarz przelękniony straszną zmianą jego rysów i zachwianiem się tej postaci, którą widział zawsze tak silną i dumną.
Ale straszliwe mgnienie oka minęło. Dembieliński spojrzał na zbliżającego się ku niemu cudzoziemca wzrokiem obojętnym znowu, nieledwie zimnym; odjął rękę od czoła, które wróciło do zwykłego sobie kolorytu gorącej bladości, i podał ją byłemu swemu sekretarzowi.
— Żegnam pana — rzekł z lekkim zaledwie odcieniem smutku, — wierzaj mi pan że zachowam o nim bardzo przyjazne wspomnienie.
— Ja również... — zaczął cudzoziemiec.
— Nie mów pan o tem — przerwał Dembieliński takim tonem i z takim znowu uśmiechem, że słowa serdeczne zatrzymały się na ustach cudzoziemca, a wzrok jego z nowem zdziwieniem utonął w rysach byłego zwierzchnika. Ale rysy te były tak nieczy-