zawołała. — On! on! przyjedzie! — będzie tu! dziś, zaraz może! O ironijo losu! o nędzne serce moje!
Serce to uderzało w istocie pod atłasową suknią z tak gwałtowną mocą, jakby miało rozsadzić wątłą, niedołężną pierś, której nie umiała być stróżem i kierownikiem. Wszystkie długoletnie żale i tęsknoty, cały czar wspomnień, cała gorycz gryzących trwałych jak wieczność wyrzutów, cała siła zdławionej przemocą lecz nigdy nie umarłej zupełnie jedynej miłości życia, zmieszały się teraz w kobiecie tej w chaos palący i zawrotny, wstrząsnęły do głębi jej istotą, rozpaliły jej głowę, pierś i dłonie. Chwiała się jak upojona, wodziła dokoła oczami, które nic nie wiedziały, i machinalnie niby ale ustawicznie powtarzała: — On! on tu! po tylu latach! po tylu... tylu...
Nagle porwała się, i jednym poskokiem stanęła przed zwierciadłem. Myśl o upłynionych latach przywiodła za sobą myśl inną. Patrzyła przez chwilę na obraz swój odbity w zwierciadle; patrzyła, patrzyła aż oczy jej nabrzmiały łzami, które obfite i gorące potoczyły się po policzkach. — On mię nie pozna! — zawołała załamując dłonie; — zbrzydłam, zestarzałam...
Niecierpliwym, gorączkowym ruchem targnęła taśmę dzwonka. — Aloizo! — zawołała, — suknię mi daj... błękitną... nie... liljową... białą... jaką chcesz...
Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.
— 67 —