»Rozdzieram płaszcz mój i oddaję ci iskrę boską.
W ciemnej otchłani czyni się jasność nagła i cicha.
Słychać ogromny krzyk Syzyfa. — A!
Więc ciemnością karmiony, w ciemności upowity, ponury niewolnik materji, nieprzenikniętej światłem ducha, światło to otrzymał. Padła mu na pierś twardą, na mózg ugorujący, na ramiona żylaste iskra światła boskiego, przyniesiona z nieba na ziemię kosztem tysiąca walk, tysiąca trudów, tysiąca mąk Tytana Prometeusza.
Co z nią uczyni? Jakim się stanie w jej cichem, błękitnem świetle?
Oto u wstępu do ostatniej części poematu siedzi na odłamie skały Syzyf o ramionach potężnych, w sobie zbity i bryłowaty, że aż mu ciało rzuca ma ziemię cień krótki i czarny, a w pobliżu, w krwawej pożodze goreje miasto ludne, miasto kwitnące, miasto pełne ludzkich serc, prac i myśli. Goreje w krwawej pożodze dzieło synów Prometeuszowych, ręką Syzyfową podpalone.
Na okół głosy krzyczą, łkają, łają, szaleją.
— Podpalacz! podpalacz! Chwytać podpalacza! Tu szedł! Tędy uciekał! Sto uncyj złota za głowę podpalacza! Chwytaj! Łapaj!
A on, ten Syzyf-kamieniarz, z postacią mocną i grubą, siedzi sobie na odłamie skały spokojny, rozweselony i drwi.
— Tęgom ich podburzył! W ogień wsadź rękę głupcze, będzie ci zdrowsza, niżbyś po moją głowę sięgał!