Dwór to był wiejski, nie wspaniały, nie rozległy, tylko w lipy rozłożyste i w topole strzeliste bogaty, barwami kwiatów niewymyślnych świecący przed domem, którego białe ściany nie wysoko wznosiły się nad ziemię, okryte dachem może i nie ze słomy uczynionym, ale do strzechy słomianej podobnym.
Dzień letni, pogodny, skończył się był przed chwilą, słońca na niebie już nie było i tam, gdzie ostatni rąb ognistej tarczy jego zniknął, łagodna zorza wieczorna zasłała skłon nieba bladem złotem i jasną purpurą.
Od ziemi szły w powietrze pachnące oddechy kwiatów, wstępował w nie zmierzch powolny, nad którym w górze zaświeciło trochę drobnych gwiazd.
Ku górze wzbijały się w zmierzchu strzeliste linje topoli, i widać było na tle złotej zorzy, równie jak one ciemną i cięższą, niż one, dzwonnicę kościelną.
Ganek domu pełen był niewyraźnych postaci ludzkich. W zmierzchu i wśród gęsto po słupach ganku wi-