Raz tylko w życiu to małe stworzenie widziałam, więc wiele do powiedzenia o niem nie mam, ale co wiem, to powiem.
Przed kilku laty, w piękny dzień letni, szłam mimo wsi chłopskiej za stodołami i chlewkami, poprzedzielanemi zielenią ogrodów i sadów. Był to dzień bardzo roboczy, na polach i łąkach ludzie kosili, orali, pełli, we wsi więc panowała pustka i cisza, dzieci nawet nie było widać, ani słychać, bo niektóre z nich może za rodzicami pobiegły, a inne bawiły się gdzieś daleko, lub po murawach spały. W jednym przecież z sadów jedno dziecko zobaczyłam. Wiśniowe drzewa rosły tam nad gęstą murawą, słońce złotemi kółkami i esikami igrało w liściach i po trawie, zdaleka widać było stojące ściany konopi i zalatywał zapach kwitnącego piżma. Tuż prawie przy niskim płocie z ostrokołów, pomiędzy wiśniowemi drzewami stał źrebak może roczny, gniady, a z konopiastą grzywą, takimże ogonem i głową, nisko zwieszoną ku trawie, którą ze smakiem chrupał; zaś na źrebaku siedział pięcioletni co najwyżej chłopak, w siną, samo-