dzieciątko swoje na ofiarę Bogu przynosił i Władkowi odpowiedziałam: »a jakże! a jakżeby inaczej mogło być?« Pobłogosławiłam go… i już nigdy więcej nie zobaczyłam… Tak, tak, to prawda jest, co pani słyszała, że on tam…
Nie dokończyła, umilkła, spojrzałam na nią. O, jakże w tej chwili twarz jej zmęczona była, zmęczona, pomarszczona, bolesna, jak przygarbiły się jej plecy, jak ciężko od złotego piasku odrywały się i spadały na niego jej stopy. Strasznie spracowana była i w chwili, gdy stara rana z nową siłą zapiekła ją w serce, spracowanie to od stóp do głowy oblokło piętnem przebytych mąk. Ale nie było to piętno ponure, ani gniewne. Z oczu jej dwie łzy po zmarszczkach policzków ściekały, lecz dusza nie przestała wzlatywać w błękity. Tak cicho, że ledwie dosłyszeć ją mogłam, szeptała:
— Bóg dał, Bóg mi go dla swojej świętej sprawy wziął! Niech będzie pochwalone Imię Jego i niech przyjdzie na świat królestwo Jego…
Możeby dłużej jeszcze błogosławiła i dziękowała, lecz łzy nie dawały. Wypłynęło ich z pod zaczerwienionej powieki jeszcze kilka i dla otarcia ich podniosła ku twarzy rękę bardzo grubą, szorstką, ciemną…
A ja tymczasem z głową pochyloną myślałem sobie: cóż ja, cóż ja? Z malarstwem swojem w porównaniu z tą kobietą, która ma za sobą takie brylanty, takie jasne świece i takie… mogiły…
Z głową pochyloną wzięłam w swoją białą rękę… rękę jej bardzo ciemną, grubą, szorstką, wzięłam
Strona:Eliza Orzeszkowa - Nowele i szkice.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.
— 21 —