W piękny dzień letni, siedziały w pięknej ogrodowej altanie. Było ich trzy: brunetka, szatynka i blondynka; wszystkie były piękne. Z poruszeń ich, ubrań i układu włosów, bił niewymowny czar wykwitności i wdzięku. Wieków cywilizacji trzeba było na to, aby wytworzyć się mogły tak wydelikatnione i od czarnej twardej ziemi całkiem zda się oderwane istoty. Jedna z nich była mężatką: zdradzał to koronkowy obłoczek, owiewający jej jasny warkocz, dwie inne, prawie rówieśnice tamtej, niedawno przeszły dwudziestą wiosnę życia i znajdowały się właśnie w porze najpiękniejszego rozkwitu wszystkich sił ciała i ducha. Pod rozłożystymi klonami, na drewnianej ławie, tworzyły one grupę zachwycającą. Najwybredniejszy światowiec nie wahałby się uchylić czoła przed doskonałością układu ich i smaku. Mahomet możeby je żywcem wziął do raju swego. Mąż stanu, po pierwszem na nie spojrzeniu, uznałby żywotność i siłę społeczeństwa, które wydaje z siebie tak przez uroki swe wpływowe i wysoce ucywilizowane kobiety. W pobliżu altany, na zielonym trawniku, igrała jeszcze