Widziałam go poraz drugi, gdy mundurek szkolny od niedawna nosić zaczął i krokiem śpiesznym ze szkoły do domu powracał! Mróz był tęgi, więc zarumienił mu nos i policzki, tak że do kwiatu piwonji był podobny, lecz wesoło wpośród czerwieni tej świeciły błękitne oczy, tak rozglądające się wokoło, jakby do świata mówiły: o, mój miły, piękny świecie, jakże cię kocham!
Wtem otworzyła się szyba w oknie jednego z domów i wyjrzała z niej na ulicę twarz kobieca blada, chuda, lecz światłem radości, słodyczą czułości oblana.
— Mama!
— Chodź! chodź! chodź!
Szczebiot matki ptaszęcej, przywołującej do gniazda małego ptaka.
Poleciał. Śmiały się mu oczy błękitne i policzki od namarznięcia czerwone, nogi swawolnie wysoko podrzucał i swawolnie tornister książkami wypchany podskakiwać zdawał się na jego plecach. A z otwartej szyby małego okna rozległ się znowu po cichej ulicy szczebiot ust słodkich:
— Chodź! chodź! chodź!
Nie wytrzymał. Natychmiast pochwalić się musiał. Przystanął pod oknem i, wysoko nad głową wstrząsając mały zeszyt, wołał:
— Mamciu! czwórki! Same, Mamciu, samiuteńkie czwórki, czwóreczki, czwóruchny!…
Miły, mały zuch!