Widzę go dziś poraz trzeci. Od kogoś, skądciś doleciała mię już była o nim wieść-nietoperz, wieść-puhacz. Podobno, z powodu ubóstwa ze szkoły wyprawiony, podobno matka już nie żyje…
Widzisz? Czy widzisz, jak to idzie chodnikiem ulicy krokiem przewalającym się, niedbałym, z czapką zszarzaną, na tył głowy zsuniętą, z dymiącym się ogarkiem cygara przy ustach. Z rynsztoku podjął go pewnie i sam tak wygląda, jakby wykąpany był w rynsztoku. Wyciekł jak szparag cienki a długi i gdzież się podziała rumiana jak piwonja buzia cherubinka? i oczy wesołe małego zucha? Teraz, te oczy, z pośród kościstej, wydłużonej twarzy rozglądają się wokół jakby do świata mówiły: o, poczekaj, kochanku, dam ja ci — za swoje, oj, dam! Ze czternaście lat ma pewnie albo nieco tylko więcej, lecz wygląda, jakby już długo żył i w oddechu bagniska wiądł…
Widzisz? czy widzisz jaka otoczyła go gromadka istot bardzo do niego podobnych. Takież jak on szparagi blade, trawy uwiędłe, ptaki zgłodniałe, — psy bezdomne, oczyma wyjące.
O czemś pomiędzy sobą szepcą, nad czemś naradzają się. Czy widzisz, jak rozżarzyły się ich źrenice, rozedrgały nozdrza, w pięście zacisnęły się ręce — brudne…
Czy wszyscy oni byli niegdyś, albo być mogli, cherubinkami i małymi zuchami?