Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.
— 93 — 

— Pani! — rzekł, — któż-by spodziewał się, że ja, chłopskie dziecko, przez ciemnych i ograniczonych ludzi wychowane, i pani, córa wysokiego rodu, wzrosła pod skrzydłem dystyngowanéj i arystokratycznéj matki... że my, tak różni z sobą wszystkiém, tak bratnio spotkamy się na jednym przynajmniéj punkcie ludzkich uczuć i pojęć...
Adolfina z wybuchem dziecięcéj swobody i radości klasnęła w dłonie, twarz oblaną uśmiechem podniosła ku niemu i zawołała:
— O! jak to dobrze! jak to dobrze! Będę teraz śmielsza z panem i choć raz powiem wszystko, o czém...
Urwała i zawołała:
— Co to? Kto to jedzie? czy to do nas?
Szeroką drogą, o parę stai odległą od ścieżki, którą szli, toczył się odkryty powóz, czterema końmi w rząd zaprzężony. Konie były rosłe i pięknéj rasy, szły jednak zwolna i z pewną jakby powagą. Dwaj wysocy ludzie, na kozłach siedzący, mieli na sobie liberyą ciemną, tu i owdzie tylko połyskującą metalowemi guzami; na powozie za to i w uprzęży nie było śladu błyskotki żadnéj, a wszystko to razem zdala już wyglądało poważnie i pańsko.
— Kto to jedzie? czy do nas?
Eugeniusz odpowiedział:
— To jedzie on, jak jego u nas nazywają.
— Pan Pomieniecki! o! więc do nas, bo mama mówiła, że dziś u nas będzie... Boże! muszę wracać co prędzéj.
Przyśpieszyła istotnie kroku, zmieszana i prawie przelękniona.
— Czy pani tak pilno poznać pana Pomienieckiego? Bardzo pani ciekawa zobaczyć znakomitość tę? — z ledwo powstrzymywaną ironią zaczął Eugeniusz.
Jéj ironia ta sprawić musiała wielką przykrość. Zaczęła znowu iść wolniéj i uniewinniać się.