Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.
— 97 — 

Eugeniusz stanął i zdjął czapeczkę.
— Żegnam panią...
Ona stanęła także, ale zdziwona i wzruszona.
— Jakto? Pan... nas nie odwiedzi?
— Nie, pani.
— Dlaczego?
— Od bytności pań w Błoniu codziennie szedłem do Odropola, aby... módz panią zobaczyć, i codziennie wracałem od bramy, aby uniknąć tego, coby mię tam spotkać mogło... Dumny jestem!
Istotnie, patrzał teraz na stojącą przed nim dziewczynę z dumą taką, z jaką-by potężny jakiś mocarz tego świata patrzéć mógł na najniższą z poddanek swoich. Jéj postać, w bieli cała, na ciemném tle modrzewiowych gałęzi zarysowywała się w delikatnych, wiotkich zarysach. Zmieszana była i upokorzona wzgardą, jaką okazywał dla warstwy społecznéj, z któréj pochodziła. Być może, iż go cieszyły i zachwycały spuszczone jéj powieki i te drżące cienie, które od długich rzęs spłynęły na przezroczyste jéj policzki. Utracił wkrótce wyniosły wyraz twarzy i patrzył na nią z uczuciem przyjemności widocznéj. Po chwili pochwycił obie jéj ręce, i długiemi pocałunkami do ust swych je przycisnąwszy, odszedł śpiesznie.
Ona wyglądała tak, jakby ze snu, kołyszącego ją łagodną pieszczotą, obudziła się w płomieniach cała. Twarz jéj zagorzała, w oczach szeroko otwartych zdziwienie i zawstydzenie mieszały się z radością. Nie obejrzała się za nim ni razu, owszem, porwała się z miejsca, jak ptak spłoszony, i jak ptak, którego-by skrzydła przebiegła iskra elektryczna, biegła przez długą, cienistą aleję ogrodu. U końca alei otwierała się szeroka przestrzeń, pełna kwiatów i krętych ścieżek, prowadzących ku wschodom obszernego i pięknemi roślinami przyozdobionego ganku. Z za gęstéj zieleni roślin tych,