Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.
— 99 — 

Istotnie, córki swéj taką, jak w téj chwili, nie widziała jeszcze nigdy. Co się jéj stało? W ruchach jéj, w spojrzeniu, w uśmiechu, w kolorycie twarzy, było coś, czego dotąd nie spostrzegła nigdy: giętkość, śmiałość, rozmarzenie niby, a zarazem wezbrane, pełne ognia życie.
Skrzące się pod padającym na nie promieniem słońca szkła Pomienieckiego zwracały się w stronę, w któréj Adolfinę serdecznemi uściśnieniami rąk i zmieszanemi wykrzyknikami witały trzy kobiety. Jedną z nich była hrabina Cezarya Wielogrońska, dla niewielkiego wzrostu swego hrabinką zwana, a którą téż dla czarujących kształtów kibici, przepysznych włosów płowych i twarzy podobnéj do róż i lilii, dla oczu turkusowych, ruchów żywych i giętkich, a mowy szybkiéj i pieszczonéj, zwaćby téż można sylfidą, rusałką, czarodziejką, zwodnicą, koteczką, szczebiotką i t. p. Piękną była, wesołą, z wyglądu nie przechodząca nigdy dwudziestu pięciu lat wieku. Ubranie jéj różowe z białem było, tak jak i jéj osoba, młode, świeże, ponętne i wabiące. Przypominała w niém ona trochę paryzki koloryzowany żurnal mód, ale wiadomo przecież, że dla niejednych oczu paryzki koloryzowany żurnal mód jest najpiękniejszém z dzieł malarstwa. Zależy to od gustu, i takim był snadź gust pani Julii Sanickiéj, która, usiłując stać i siedzieć obok swéj przyjaciółki młodości tak blizko jakby cieniem jéj zostać pragnęła, nieustannie téż okiem zadumy pełném, przyglądała się różnym częściom jéj toalety. Ona sama za to, dziwném zapewne zrządzeniem losu, w najmniejszéj mierze do żurnalu mód, paryzkiego zwłaszcza, podobną nie była. Starała się o to widocznie, ale, jak często zdarza się na tym świecie, starania jéj dosięgły celu, o którym nie myślała. Warkocze jéj, ułożone w kształt wachlarza, szpilki jéj, wstążki, bransolety, łańcuszki, krój i układ sukni, przywodziły na pamięć rysunki pewne w książkach etnografów podróżników napotykane. Przytém, za każdém po-