Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.
—  110 — 

Żytnicka, gdyby śmiała, była-by pewnie zaśpiewała: wielki, wielki, wielki Kamerherze!“ Ale nie śmiała. Była wprost zgnębioną otaczającemi ją wielkościami, patrzała więc tylko i słuchała, z otwartemi trochę usty. Nie czuła nawet tego, jak złoty koliber długim swym dziobem formalnie wpijał się w jéj brodę. Pani Izabella z dziecięcą prawie ciekawością zarzucała gościa pytaniami, on odpowiadał i opowiadał nietylko z kondescendencyą doskonałą, ale i z istotném a widoczném zadowoleniem. Ożywił się; z za szkieł w złoto oprawnych siwe źrenice błyszczały mu tak zupełnie, jak kiedy przed chwilą wpatrywał się w twarz Adolfiny. Czyliżby zaszczyty szambelańskie i pełne zagadek twarze młodych kobiet były dwoma słońcami, dokoła których obracało się całe wewnętrzne jego życie, wobec których znikał bez śladu Mefisto jego, i milkł bez echa chichot chochlika.
— A tytuł hrabiego? — zagadkowo trochę zapytała pani Izabella — wszak już parę lat temu, jak słyszeliśmy, że..
Pomieniecki patrzał na sufit.
— Nie czynię o to starań żadnych; — wymówił zwolna; — myślę i staram się przekonać wszystkich, że szlachcic polski równym jest niemieckim grafom...
— Co za szlachetna duma! — zawołała Sanicka.
— Jest to uczucie prawdziwie patryotyczne — szepnęła pani Izabella.
— Szlachcic! piękny to szlachcic! — ze łzami w oczach i bardzo cicho zachichotała Żytnicka.
— Co do mnie, — zaśmiała się hrabinka, — gdybym była na miejscu stryja, zaraz została-bym hrabią...
— A... a pan Wilhelm... czy podziela to przekonanie pana?
— Syn mój.. o! syn mój jest zupełnie zadowolonym swoją pozycyą młodego Junkra... Od czasu szczególniéj, gdy został