Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.
—  115 — 

towarzystwie, jak gdyby w chwili téj właśnie spadła ona pomiędzy nich z sufitu, albo wydobyła się z pod posadzki. Ignorowana dotąd, teraz tolerowaną być zaczęła, tylko tolerowaną; bo odezwanie się jéj nie wywołało cienia odpowiedzi, albo zapytania jakiegokolwiek. Ona jednak, gdy raz mówić zaczęła, nie potrzebowała już zachęt ani bodźców. Widocznie rozradowana tém, że posiada także cząstkę kotwicy, wspierającéj statek cywilizacyi, mówiła daléj:
— Był, był... i wielki... niedaleko ztąd, w Bałbocińskiéj parafii, w Kołdunkach. Wszyscy widzieli i słyszeli, i sam nawet ksiądz Kredowicz, proboszcz Bałbociński był tam i słyszał.
Nagle zmieszała się i umilkła, jakby przypomniała sobie, że przemawia wobec tak dostojnego towarzystwa. O tém zaś, co towarzystwo to o przemowie jéj myślało, czy nawet w ogóle ją słyszało, nie dowiedziała się nigdy.
Anioł milczenia przeleciał nad niém. Hrabinka, stojąc nieco za nią, wodziła spojrzeniem po całéj postaci jéj, od stóp do głowy i napowrót, oczyma tak doskonale obojętnemi, jak gdyby była ona najzwyklejszą pod słońcem ścianą, albo piecem; pani Izabella, pochylona nieco nad stołem, pracowicie szukała czegoś pomiędzy obrazkami i posążkami; Sanicka, naśladując wybornie postawę przyjaciółki młodości, szukała także; Pomieniecki zaś odłączył się nawet trochę od towarzystwa, i stojąc przed ozdobną szafką, zdawał się odczytywać w myśli złocone na grzbietach książek imiona ich autorów: Ś-ty Augustyn, Ś-ty Tomasz z Akwinu, mr. Dupanloup, Feuillet, m-me Craven, etc. Dla każdego zresztą, znającego choć trochę świat i ludzi, obojętność, z którą spotkało się opowiadanie Żytnickiéj, wydawać się musi rzeczą całkiem naturalną i słuszną. Cud wydarzony w Kołdunkach, w parafii Bałbocińskiéj, a opowiedziany przez Żytnicką, był prostą niedorzecznością, historyą à dormir débout, grubą śmiesznością.