Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

gar kołatał mosiężném wahadłem i wskazywał oblicze swe zżółkłe, okrągłe, otoczone cyframi czarnemi a tak wielkiemi, że je z drugiego końca sali czytać można było z łatwością.
Wieczór był letni, ale chłodny i smętny. Niedawno spadł tu był grad obfity; niebo było blade, liliowe raczéj, niż błękitne, a tylko na zachodzie gorejące łuną jaskrawych świateł; w powietrzu kryształowo-przezroczystém i chłodném wiatr niósł zerwane z drzew zielone jeszcze liście; szczyty ogrodowych topoli, kasztanów i jodeł kołysały się z lekkim szumem. Po sali jadalnéj, pośród błądzących tu i owdzie świateł jaskrawego zachodu, błądziła samotna i młodziutka postać niewieścia. Nie przechadzała się ona po staréj téj i, bądź co bądź, bogatéj i pięknéj komnacie; lecz wpółlękliwym a wpółznudzonym krokiem błądziła po niéj, Nadzwyczajną szczupłością kibici i przezroczystą bladością cery przypominająca extra-uduchownione postacie szkoły malarskiéj z piérwszych czasów chrześcijaństwa, z ciężkim ciemnym warkoczem, niedbale rozplatającym się z tyłu głowy, otulona barwistym szalem indyjskim, tak bardzo, że aż w nim całą dolną część twarzy chowała, smutna, znudzona, zziębła, szła w kierunku starego zegara i z połowy drogi ku stołowi pośrodku sali stojącemu wracała, wspierała się na chwilę o rzeźbioną poręcz krzesła i znowu dążyć zaczynała ku oknu, na które zaledwie spojrzawszy, przenosiła wzrok na malowania sufitu i postępowała ku drzwiom, od których znowu wracała do zegara. Błądziła. Zaczęła chodzić brzegiem sali i oglądać wiszące na ścianach portrety. Kiedyś, gdy była małém dzieckiem, patrzała na nie ciągle; ale było to bardzo dawno, i zresztą nie zajmowały jéj one nigdy. Czarne płótna, a pośród nich wąsate, dumne, odważne twarze, ręce na rękojeściach szabel oparte, wyloty kontuszów do krwawych skrzydeł podobne; gdzieindziéj głowa niewieścia, białym pudrem osypana, spłowiała róża u sztywnego stanika, wielki czepiec, a pod nim słodki uśmiech pomarsz-