Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.
—  148 — 

czy przestrachu. Adolfina zaś, jakby ją w chwili téj nic na świecie obchodzić nie mogło, sennym głosem zapytała tylko:
— Kto to przyszedł?
O kilka kroków od niéj głos kobiecy, zdyszany od biegu i drżący od przestrachu może, bezładnie mówić zaczął:
— To ja, panienko... w pokojach światło już zapalono... pani sama jedna chodzi po salonie... pytała się o panienkę... poszłam szukać... po całym ogrodzie panienki szukałam... herbatę zaraz podadzą.
Wypowiedziawszy to wszystko, jak ptak spłoszony, frunęła.
Adolfina wstała, lecz nie odchodziła jeszcze. Siła jakaś niezmożona przykuwała stopy jéj do ziemi. Eugeniusz nie zmienił siedzącéj swéj postawy i tylko, na przód nieco pochylony, twarz swą ku niéj podnosił i wpatrywał się w nią, bez słowa, bez ruchu.
Ona splecione ręce wzdłuż sukni opuściła i, nieruchoma także, wzrokiem obejmowała głowę jego.
Po chwili, zaledwie dosłyszalnie, szepnął:
— Aniele mój!
Ona zadrżała.
— Pójdę już... — odszepnęła.
— Czy wiész, gdzie jest na ziemi wiara... szczęście.. ideał... cel najwyższy?... W miłości!...
Obejrzała się dokoła. Oczy jéj szeroko rozwarte, błyszczały w cieniu.
— W miłości dwojga istot młodych, poetycznych... z ogniem w sercu i głowie...
Cofnęła się o parę kroków i splecione ręce od sukni odrywając, podniosła je tak, jak gdyby niemi twarz swą przysłonić chciała.
— Istot takich, jak ty i ja...