Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.
—  150 — 

Zachwiała się na nogach i krzyknęła:
— Kiedy?
— Dziś.
— Dziś! — powtórzyła konającym głosem i osunęła się na piasek dziedzińca. Nie zemdlała, ani nawet upadła, ale tylko usiadła na piasku i, chustką twarz zakrywszy, zaczęła bardzo płakać.
— Czegóż ciocia beczy? — patrząc na nią, z wyrazem ironicznego lekceważenia, zapytał Eugeniusz.
— Aha! — krzyknęła, zrywając się — płakał-byś i ty, gdybyś dziesięć lat nie widział brata rodzonego i takiego jeszcze dobrego...
— I takiego bogatego.. — wtrącił młody człowiek.
— A pewnie... fundusz zrobił ogromny i zawsze pisywał do mnie...
— I został urzędnikiem do szczególnych...
— Przy generał-gubernatorze... cha, cha, cha, cha... Turkestańskim, i przyjeżdża do nas... dziś, dziś... cha, cha, cha!
Zanosząc się od śmiechu i wysoko, a dziwnie sprężyście, podskakując, wbiegła w głąb’ domu i drzwi mężowskiego gabinetu z trzaskiem otworzyła. Żytnicki siedział przed biurem, w załatwianiu korespondencyi zagłębiony.
— Pawełku! — krzyknęła pani Konstancya.
Nie było odpowiedzi.
— Pawełku! Pawle! Pawlisko ty nieznośne! podnieś-że głowę i słuchaj, co ci powiem...
— A co, Kociu? „Jeżeli WPan Dobrodziéj proces ten WPani Odropolskiéj z włościanami wsi Błonie do pomyślnéj... do pomyślnéj... do pomyślnéj...“
— Ot tak! mruczy coś sobie pod nosem, a żony rodzonéj słuchać ani myśli, choć wiadomość taka... że choć umieraj... O ja nieszczęsna kobieta na tym świecie! sponiewierana! ste-