— A zkądże...
— Od Sanickich, Pawełku, od Sanickich!
Zrozumiał i zgodził się. Zajechać miał po drodze do Sanowa i konie swoje do kocza Sanickich zaprządz.
Pani Konstancya pobiegła do kuchni, skąd po chwili rozległy się po dziedzińcu i dworku całym krzyki, piski, płacze, bieganie, stukanie, siekanie i skwierczenie.
O zachodzie słońca wtoczył się na dziedziniec Błoński familijny kocz Sanickich, śród którego rozłożystych przestrzeni siedzieli dwaj milczący i bardzo poważnie wyglądający mężczyzni. Naprzeciw nich, siedziała jeszcze mała jakaś istota ludzka, tak przecież owinięta w futro jakieś, że podobna była do zawiniątka, któreby posiadało skośne, czarne, błyszczące oczy.
Na ganek wypadła Żytnicka, do zatrzymującego się kocza poskoczyła i u szyi jednego z wysiadających zeń mężczyzn zawisła.
— Ignaś! — wołała, łkając, — brat... jaki ty dobry!...
Odwróciła twarz ku gankowi.
— Samowar! biufstyk!... masło, ser... sarde...
Powieki jéj przymknęły się, zbladła jak chusta.
Żytnicki targnął ją za ramię.
— Kociu! a toż co za facecye! mdlejesz, czy co? a brat głodny...
Ostatni wyraz ocucił ją od razu i doskonale. Mocno znowu na nogach stanęła, oczy otworzyła:
— Ach! — zawołała, — mój ty Ignasiu złoty! złoty, srebrny, brylantowy! chodź, chodź do naszéj chaty! Jaka ja szczęśliwa...
Pociągnęła brata w głąb’ domu, za nimi poszedł Żytnicki, a po kilku minutach siedzieli wszyscy troje w pokoju jadalnym, przy suto zastawionym stole.
Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.
— 152 —