tanie z reniferowéj skory. Uciekający przed wojną rodzice porzucili go tam widać, a może odumarli.
— Jechałem wówczas tamtędy z poleceniem... zlitowałem się nad małym, wziąłem go, odkarmiłem, służby wyuczyłem, i ot, pięć lat już jest u mnie!
Eugeniusz, naprzeciw gościa przy stole siedząc, przypatrywał mu się bacznie. W oczach jego, wpatrzonych w pulchną, błyszczącą, ważną i zarazem dobroduszną twarz Kołowicza, malowały się dwa uczucia: ironia i ciekawość. Ciekawość przemagała. Po chwili, z dumném odrzuceniem w tył głowy, ale tonem grzecznym, zagadnął go o pobyt w Petersburgu. Kołowicz odpowiedział uprzejmie; rozmowa, któréj Żytnicki niemym tylko był słuchaczém, zawiązała się w sposób bardzo łatwy i prędki. Zapytując o stolicę, Eugeniusz dotknął przedmiotu nietylko wybornie znanego Kołowiczowi, ale téż bardzo dlań miłego. Całą duszą podziwiał on nagromadzone w wielkiém mieście tém olbrzymie bogactwa, wszystkie blaski i przepychy napełniających je zabaw i obchodów. Widocznie rad był, że znalazł tu kogoś, z kim wrażeniami i wspomnieniami swemi dzielić się mógł.
— Oho! — mówił, — takiego bogactwa kamieni nigdzie w Europie nie znaleźć. Wszędzie granit, marmur, malachit, lapis-lazuli. Z Finlandyi tego nawieźli, ale co to musiało pieniędzy kosztować! Pamiętasz pan Angielskie wybrzeże?
— Naturalnie!
— A pałace tam! a? co?
Uderzył językiem w podniebienie, jak smakosz, przypominający sobie o widzianym kędyś wybornym kąsku.
Eugeniusza oczy więcéj jeszcze niż zwykle błyszczały. Z uśmiechem porozumiewania się na Kołowicza patrzał.
— A w kupieckim klubie czy pan bywasz? — zapytał.
— Jeszczeby! to mój klub. Ile razy jestem w stolicy, codzień w klubie być muszę. Wieczorami niéma co robić,
Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.
— 157 —