Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.
—  170 — 

— Tylko... tylko niech ten dziki ubierze się w swego renifera...
— Dobrze.
Uścisnęła przyjaciółkę serdecznie. Czuła się tak szczęśliwą, że rada-by była świat cały do piersi swéj przycisnąć. Zresztą zawsze ona kochała świat cały. Nigdy nie nienawidziła nikogo, z wyjątkiem służących swych, i to w chwilach tylko wielkiego jakiegoś gotowania, lub porządkowania. Gdy te minęły, złajaną tylko co i wyszturchaną dziewkę całowała i w znoszone swe wstążki przystrajała. Teraz, wyjeżdżając do Sanowa, wycałowała wszystkich znajomych, bez wyjątku; Józefkę nawet i Wikcię, i małego Fi-then-pu-lego, a Eugeniuszowi, gdy wskakiwał do koczobryka, z radości, że jechać zgodził się, na szyi zawisła.

∗                ∗

Sanów! Niezbyt dawno temu, bo przed kilkunastu, ba, przed kilku jeszcze laty, dla całéj parafii Zakątnickiéj i dla kilku sąsiednich parafii był to wyraz magiczny, dźwiękiem swym przywołujący przed wyobraźnią obraz, pełny ponęt rozmaitych. Przywoływał on przed wyobraźnią obraz obszernéj murowanéj budowy, powszechnie pałacem zwanéj, która, w gęstéj zieleni ogrodu i gaju pogrążona, napełnioną była wszystkiém, ale to wszystkiém, czego tylko ciało człowieka zażądać mogło. Pałac był murowany z wnętrzem podzieloném na wielkie sale, wielkiemi oknami oświetlone. Tradycya niosła, że wystawił go ojciec Aloizego Sanickiego, dziadowski modrzewiowy dom wprzódy zburzywszy, w celu przyjmowania w progach swoich, jak największéj ilościowo i jakościowo sumy gości. Powiadano, że murowana, ciężka budowa, przygniotła była nieco ciężarem swym sześćdziesięciochatową wioskę. W zamian, ilość i jakość tych, którzy w niéj