Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.
—  175 — 

się z sobą... rozumié pan dobrodziéj? Lak klei... dwa kocie łby tedy jak zrośnięte... Wziąłem obu, jak swoich!
Pan Alojzy ze skupioną uwagą w twarz opowiadającego patrzał.
— Szczególne wydarzenie! — wymówił zwolna i z namysłem.
Podniósł brwi i zamyślił się.
— Ha! — wyrzekł z determinacyą, — wszystko na świecie jest możliwe. Co się to na świecie nie wydarza! Ot w Bałbocińskiéj parafii, we wsi jakiéjś, straszyć coś podobno zaczęło...
— Zaczęło, jaśnie wielmożny panie, — z nogi na nogę przestępując, potwierdził młody ekonom.
— Gdzie straszy? co straszy? — wzgardliwie ozwał się wąsaty leśnik, nierad, że mu przerwano bajanie o myśliwskich przygodach.
— W pustéj chacie straszy. Nocami słychać tam stukanie jakieś, przewracanie, maglowanie... Powiadają, że tam kiedyś ktoś kogoś zadusił...
— Wcale nie, — z cicha zaprzeczył pisarz gorzelniany, — ja słyszałem, że się tam kilka lat temu dziewczyna otruła z miłości...
— Z miłości? chłopka? jakże to było? — z ciekawością widoczną zapytał Sanicki.
Losy jednak nie pozwoliły mu usłyszéć odpowiedzi. Zjawiły się one pod postacią głowy kobiecéj, która, wsuwając się przez wpół otworzone drzwi, rzuciła do gabinetu słowa:
— Aloizy! goście!
Aloizy zerwał się na równe nogi.
— Kto? — zawołał.
— Z Odropola i Pomin.
— Kiedy?
— Dziś, na herbatę.