Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.
—  184 — 

żyła się do oazy. Kołowicz z wydętemi wargami, lecz wyrazem oczu, zdradzającym zmieszanie pewne, kłaniał się i usiłował ramię swe z siostrzaném ramieniem rozłączyć. Lecz Żytnicka przytrzymała je i, kłaniając się téż na wszystkie strony, z serdecznym śmiechem wymówiła:
— Rekomenduję państwu... Brat mój, Ignacy Kołowicz. Urzędnik do szczególnych poruczeń przy generał-gubernatorze Turkestańskim i... sam także generał!
Śmiech jéj był serdeczny, radośny, z głębi duszy płynący, na całéj twarzy jéj, draperyą indyjską ocienionéj, rozlewało się takie szczęście, że nie było w towarzystwie ani jednéj osoby, na któréj ustach nie osiadł-by uśmiech, i to nie drwiący nawet uśmiech, ale taki, który, mimowoli i wiedzy, zjawia się na widok nieskończonéj naiwności, połączonéj ze szczęśliwością nieograniczoną. Pomieniecki nawet zwrócił szkła swe z sufitu na nią i z podniesioną nieco głową, uśmiechnął się. Sanicka, z wprawą i wdziękiem światowéj niegdyś kobiety, zaznajamiała Kołowicza z obecnemi a nieznanemi mu osobami. On paniom kłaniał się nizko, panom podawał rękę. Pomieniecki i Wielogroński wstali z krzeseł swych.
— Pan szambelan Pomieniecki.
— Rad jestem, bardzo rad!
— Pan hrabia Wielogroński.
— Rad, bardzo rad! bardzo szczęśliwy!
Mówił z cicha, a tryumfalne i rozkoszne jego: pchuuu! kędyś mu bez śladu zaginęło.
Hrabia pochylił się nad fotelem pani domu:
— Dlaczego nie oznajmiłaś mi pani, że to bal kostiumowy?... Był-bym przebrał się za Papuasa...
Mówił to prawie głośno. Sanicka zlękła się, aby Żytniccy nie usłyszeli drwin wesołego hrabiego. Głośniéj zatém, niż wypadało, zawołała do Żytnickiéj:
— Pan generał z daleka zapewne przybywa?