Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.
—  205 — 

dla pani domu podarunki, koszyk wyłożony wewnątrz piękną grubą materyą, a zamykający się na bronzową klamrę.
Sanicka wróciła z maleństwem na ręku:
— Oto moja pociecha... moje szczęście... moja nadzieja! — rzekła, ukazując dziecię rok zaledwie mające, w śnieżne szaty przybrane.
Pani Izabella wzięła dziecię w ramiona swe i z niém wróciła do salonu. Wejście to jednak, jakkolwiek malownicze, nie sprawiło efektu żadnego.
W salonie panował ruch taki, jak gdyby towarzystwo całe wybierało się w podróż. Panie wkładały szale i okrycia, panowie trzymali w rękach czapki lub kapelusze.
— Dokąd państwo udają się? wszak nie odjeżdżamy jeszcze?
Sanicki do pytającéj przyskoczył:
— Kometa! pani dobrodziejko, — uroczystym prawie głosem zawołał, — idziemy oglądać kometę!
Kometa należy także do zjawisk osobliwych. Aby oglądać ją, wszyscy bez wyjątku na dziedziniec wyszli.
Dziedziniec był obszerny, z bielejącym kompasem pośrodku, z rzędem wyniosłych topoli, dokoła wpółrozrzuconych sztachet. Mrok wieczora pokrył sobą i dziury w sztachetach, i pęknięcia w kompasie, i kępy chwastów, rosnące u stóp topoli.
Wieczór to był już jesienny, ale jeszcze ciepły, a napojony delikatną migdałową wonią obficie kędyś w pobliżu kwitnących floxów. Ciemne, wysokie sklepienie niebios jaśniało całą pełnią świateł swoich. Mgławice wykreślały na niém srebrzyste drogi, pomiędzy rojem złotych gwiazd świeciła jedna, największa, w białe światło, niby w lekką parę, owinięta, a długi szlak drżących promieni za siebie rzucająca. Była to kometa.
Przed gankiem sanowskiego domu stało osób jedenaście;