Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.
—  218 — 

oznajmiono Żytnickiego, który téż niebawem wszedł ze swym zwojem papierów w ręku, i z twarzą tak rozpromienioną, tak radosną, tak jakąś inną, niż bywała zazwyczaj, że pani Izabella, uprzejmie podając mu rękę, zawołała:
— Wyglądasz pan dziś tak, kochany panie Żytnicki, jak-by się panu stało coś nadzwyczajnego, ale coś bardzo dobrego!
Dzierżawca ukłonił się w zwykły sobie sposób, ciężki i sztywny, a siadając i błogo wciąż uśmiechając się, rzekł:
— Istotnie, pani dobrodziejko, spokało mnie prawdziwe szczęście... nie mnie ono wprawdzie spotkało, ale to tak samo, jak gdyby mnie! Baba moja o mało nie szaleje z radości, a i ja téż... cóż? serce nie kamień... człowiek przywiązał się do dziecka, pod dachem naszym od maleństwa wyhodowanego...
Przy ostatnich wyrazach dzierżawcy, Adolfina pochwyciła leżący na stole bukiet swój i w Żytnickiego wpatrzyła się, jak w tęczę. Pani Izabella ciekawie poczęła zapytywać dzierżawcę, jakiém było to szczęście, które spotkało jego, panią Żytnicką i, jak się domyślała, pana Eugeniusza?
Szczęście to wzięło początek w rozmowie, która zeszłego wieczora, toczyła się między mieszkańcami Błonia. Było to już w godzinie dość późnéj, po skończonéj partyjce preferansa i odjeździe do domu codziennych gości Błonia, Drożyckich; pani Konstancya, jak codzień bywało, prosiła brata, aby dzienne ubranie zamienił na szlafrok i pantofle. Czyniła to w części dla dogodzenia mu, a w części, jak się zdawało, dla przyjemności ubierania go własnemi rękoma. Najlepiéj wtedy obojgu im przypominało się wspólnie spędzone dzieciństwo, a pod wpływem wspomnienia tego najserdeczniéj potém, najpoufniéj i najdłużéj gawędzili z sobą. Kołowicz tedy w tureckim szlafroku siedział na kanapie, a stopy jego w perskich