Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.
—  219 — 

pantoflach spoczywały na krześle. Obok niego, na kanapie także, szyję jego ramieniem obejmując, umieściła się pani Konstancya; w pobliżu na fotelu siedział Żytnicki, a u przeciwległéj ściany saloniku, świecąca w cieniu iskra zapalonego papierosa i od chwili do chwili wychylające się na światłość białe czoło, złotemi włosami orzucone, zdradzały obecność Eugeniusza. Mówiono o tém i owém. Żytnicka wyrzekała, że brat za kilka już dni ich opuści. Zaczęła nawet płakać, ale bez krzyków i uniesień. Obcierając łzy z twarzy, mówiła tylko:
— Jak ty wyjedziesz, to znowu u nas będzie jak na pustyni. Praca i kłopoty, a pociechy żadnéj!
Kołowicz z czułością na nią spojrzał:
— No, no! — rzekł, — co tobie złego? Z mężem żyjecie dobrze, dostatku dorobiliście się, a ot jeszcze rok... dwa, to i kawałek ziemi sobie kupicie. Ja już o tém z Pawłem mówiłem. Ja chcę, żebyś ty, Kostusia, swój własny majątek miała, i jak tylko on co takiego upatrzy, napisze do mnie, a ja wam pieniędzy dopożyczę, ile będzie trzeba. Pchchuu!
Żytnicka wisiała już u szyi brata i twarz jego łzami swemi oblewała.
— Jaka ja szczęśliwa! — wołała — a jednakże czasem tak jakoś... smutno na sercu!
— Czego tam smutno! kapryzy! a ot chyba tego tylko tobie brakuje, że... dzieci nie masz.
Żytnicka wyprostowała się. Łzy oschły na oczach jéj, które błysnęły.
— Nie mam? — zawołała, — a Gienio?
Był to tak prostoduszny i zarazem tak serdeczny wykrzyk, że Kołowicz popatrzał na nią wpół z uśmiechem, wpół z rozrzewnieniem.
— No dobrze, dobrze, moja Kostusia, — zaczął, — że ty wychowańca swego tak kochasz. Ja także, — tu skłonił