jego świetnéj udzielali tradycyi, uczył on nas, abyśmy godnymi ich pozostali. „Wyżéj, coraz wyżéj!“ były to ostatnie słowa, które przed skonem wymówił do mnie i do jedynego brata mego, ojca hrabiny Cezaryi...
— O! jakże godnie odpowiedziałeś pan posłannictwu temu... jak wiernie spełniłeś wolę ojca! — wyszeptała pani Izabella.
— Było to pracą całego życia mego, — odparł szambelan, — i nie mam prawa uskarżać się na jéj owoce. Utrzymałem się po-nad mętami wichru, szedłem: „coraz wyżéj“ i dziś, gdy przybywam do Pomin, tego gniazda rodu naszego, śmiałém okiem spoglądam na wizerunki przodków moich, na najdroższy mi szczególniéj wizerunek ojca... Nie; nie spuszczam przed niemi powiek. Nie stałem się ich niegodnym... A jednak...
— A jednak? — drżącemi usty powtórzyła pani Izabella.
Szambelan, po chwilowém milczeniu, decydując się jakby na wypowiedzenie rzeczy do wypowiedzenia trudnéj, dokończył:
— A jednak, gdybyś mię pani zapytała, czy byłem, czy jestem szczęśliwy? Odpowiedział-bym: nie!
— O!
— Na drodze méj wszystko mi sprzyjało, wszystko, prócz tego, do czego każdy nędzarz wzdychać ma prawo. Domowego szczęścia pani, nie zaznałem nigdy.
Na twarz pani Izabelli wybijać się poczęły ogniste rumieńce. Rozmowa ta, w któréj, ze strony mężczyzny, czuć było, z całéj siły opanowywane, namiętne wzruszenie, oblewała ją czarem upajającym. Szambelan panował nad sobą. Czoło jego jednak pobladło, a źrenice młodzieńczo prawie gorzały z za szkieł.
— Zmarłéj przed kilku laty żony mojéj nie znałaś pani. Najpewniéj jednak smutny rozgłos naszych poróżnień uszu
Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/238
Ta strona została uwierzytelniona.
— 230 —