Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.
—  236 — 

mu. Szukała może kogoś lub czegoś. Chciała może rzucić się w objęcia matki, albo usiąść w ciemnym jakim kącie i płakać. Matki nie znalazła; usiąść w ciemności, z głową pełną palących zapytań, nieznanych odpowiedzi, niepodobna. Wyszła znowu do ogrodu.
Jakto! zmierzcha już, wieczór nadchodzi, a on nie przyszedł? Wiedziéć musiał? że mówiono jéj o nim takie okropne rzeczy, i nie przyszedł, aby powiedziéć: nie wierz!
Okropne rzeczy, wprost niepojęte! On, który marzył o nauczaniu i pocieszaniu cierpiących braci, i kopalnie złota! On, który mówił o łamaniu się chlebem wiedzy z ciemnymi i nieświadomymi, i wspólne z Kołowiczem zbieranie pieniędzy! On, który tak wyniośle gardził kastą rozmiłowaną w zbytku i użyciu, i żądza bogactwa! Niepodobna!
Nie, niepodobna aby wyjechał tak nagle, wtedy gdy może jeszcze być z nią, wtedy gdy jeszcze nic, nic prawie nie powiedzieli sobie!
Dlaczegóż nie przychodzi, aby jedném słowem, jedném krótkiem słowem zaprzeczyć temu, co jéj o nim mówiono? Czy nie domyśla się, że ją to bardzo boli, że od kilku już godzin cierpi ona bardzo! O! bardzo. W głowie taki zamęt, na piersi taki ciężar!.. Gdyby mogła płakać, lepiéj-by jéj było, ale nie może. Musi tylko chodzić wciąż, chodzić, chodzić.
— Pojutrze wyjechać ma i... nie przychodzi!
Krzyknęła prawie, i w obie dłonie pochwyciła głowę. Spojrzała potém na niebo, błyskające już gwiazdami, na szczyty drzew, owinięte już w ciemną krepę zmroku i szepnęła:
— Jeszcze wcześnie!
O, jeszcze wcześnie... wieczory teraz długie już... tyle jeszcze czasu...
Trzeba wrócić do domu, bo on może przyjdzie tamtędy... przez dziedziniec.
Powiedziała to sobie, a jednak szła w głąb’ ogrodu. Cał-