kiem machinalnie szła ku owéj brzozowéj altanie. Tęsknota niewysłowiona, wzmagając się jeszcze pod wpływem ciszy wieczornéj i przebiegających ją pełnych drżeń szelestów, ciągnęła ją ku miejscu temu. Głucho myślała, że tam zobaczy go pewnie. Szła prędko i cicho. Jak cień przesunęła się pomiędzy z rzadka rozstawionemi brzozami, weszła na wązką ścieżkę, kręto wbiegającą w gęstwinę zmieszanych z sobą drzew i krzewów, altana z darniową ławką i przezroczystym dachem ze splątanych gałęzi była tuż przed nią. Nagle, jak w ziemię wryta, stanęła. Usłyszała głos. Był to głos, zniżony aż prawie do szeptu, niemniéj poznała go. Nie od razu zapewne rozróżniła wyrazy, które wymawiał, bo, jak późniéj zdała sobie z tego sprawę, była w pierwszéj chwili niezupełnie przytomną. W uszach jéj szumiało, a serce uderzało z taką siłą, że, aby módz ustać na nogach, oparła się o drzewo. Potém jednak do świadomości jéj przedostało się słów kilka. Słowa te wszakże wymówił już głos inny, znany jéj także, kobiecy. Były to słowa skargi i wyrzutu, mówiły o odjeździe jego i niedoli kogoś, kto pozostawał...
Co to jest? Co to jest? Co to znaczy? Znowu głos jego... spokojny, żartobliwy trochę... mówi coś o pieniądzach, o tém, że przyśle dużo pieniędzy... Ona płacze.
— No, Franko, przestań! Śliczna jesteś dziewczyna! oto, zamiast beczéć, pocałuj mię lepiéj raz jeszcze, na pożegnanie.
Dziwna to rzecz, jakie jaskrawe, straszne błyskawice przebiegają czasem przed oczyma ludzkiemi śród pogodnego wieczora! jak nagle świat, pogrążony w mroku, staje cały w łunie krwistego płomienia, i jak potém robi się ciemno, zupełnie ciemno i zimno od zroszonéj wieczorną wilgocią ziemi...
W pół godziny potém pani Izabella, ujrzawszy córkę, wchodzącą do oświetlonego już salonu, rzuciła się ku niéj, porwała ją w objęcia, posadziła obok siebie na najbliższéj kanapce, i śród pacałunków, szeptem przerywanym wykrzykami, opo-
Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.
— 237 —