Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.
—  244 — 

Obie dłonie niosąc ku głowie, zapytała znowu:
— Więc cóż?
I po długiém milczeniu, z oczyma ponuro utkwionemi w ziemię, z twarzą bladą jak chusta, odpowiedziała sama:
— Nic!
W téj chwili dokoła niéj roztworzyła się taka pustka, o jakiéj pani Izabella wyobrażenia nawet nie miała; nie ta bowiem, którą zapełnić może miłosne słowo, lub spojrzenie, lub uścisk męzkiego ramienia, lecz ta, która panuje w miejscach, opuszczonych przez wszystkie wielkie myśli i pragnienia ludzkie, w przeklętych miejscach, nad któremi nie świeci żadne słońce miłości ni wiedzy.
Pośród takiéj pustki, zimnéj, bezbrzeżnéj, ponuréj, stała teraz dziewczyna ta, któréj za oparcie jedyne przeciw burzom i grozom życia dano „kotwicę, na któréj wspiera się statek cywilizacyi“. Niestety, jedyna kotwica kruszyć się zaczęła dawno już, aż przybył człowiek, który z łatwością niesłychaną zdmuchnął ją z pod stóp jéj, bez śladu... Zdmuchnął on, kruszącą się już i bez tego, kotwicę i nic nie dał w zamian, nic, prócz zwątpienia w prawdę i możliwość téj nawet najpospolitszéj, najdostępniejszéj zda się miłości, która uszczęśliwia i udostajnia serc dwoje. W tę miłość uwierzyła ona i przyczepiła do niéj wszystkie inne marzenia swoje i tęsknoty. Oszukana, wstydem i oburzeniem zjęta, daremnie teraz zapytywała wszystkiego, wszystkich i siebie saméj: cóż więc?
Jedynéj kotwicy już nie było. Zresztą dokoła, na wszystkich punktach widnokręgu, widnokręgu dziecka tego, które przecież ku wszystkim słońcom tak pożądliwie wyciągało dłonie — nic!
Upadła na pościel swą i zaniosła się, nie płaczém, lecz długim, spazmatycznym szalonym śmiechem.