∗ ∗
∗ |
O twarda, sroga, niezłomna rzeczywistości! dlaczego nie sprawiłaś, aby ta szlachetna, a tak przez los i ludzi skrzywdzona istota, wnet, wnet, w samym paroksyzmie bólu swego umarła, albo przynajmniéj aby dostała suchot, czy rozszerzenia żyły jakiéj, czy téż organicznéj choroby serca i, po długiém wahaniu się pomiędzy życiem a śmiercią, także umarła? Albo zresztą dlaczegóż nie zachorowała, choćby na gorączkę jaką, na chwilowe pomieszanie zmysłów, anemią, hysteryą, lub cokolwiek podobnego w tym rodzaju?
O prawdo życia! nie mogę kłamać. Nie mogę przedstawiać cię pobłażliwszą i lepszego serca, niż jesteś istotnie. Alboż ty zabijasz, alboż natychmiast w niemoc ciała wprawiasz tych, na których najciężéj szorstką swą dłoń opierasz?
Wszak gdyby tak było, wszystkie duchy wielkie, silne i bogate pogasły-by szybko na ziemskiéj przestrzeni pod ciosami twemi, które one tylko w całéj pełni od ciebie otrzymują i w całéj pełni odczuwać są zdolne. Jednakże widzimy je, jak wychodzą z uścisków swoich na długie jeszcze wędrówki, zatrute może, żyjące wszakże, niekiedy mocniejsze jeszcze niż były, niekiedy złamane, lecz nie tém złamaniem, na które ludzie wymyślili leczące napoje i gojące maście.
Prawdo życia! Ona nie umarła, nie zachorowała nawet, nie dostała najmniejszych suchot, ani cienia anewryzmu, ani najkrótszego choćby ataku obłąkania. Lekarz, przyzwany przez strwożoną matkę, wbrew wszelkim prawidłom romantyzmu i tragiczności, oświadczył, że jest zupełnie zdrową, i że na podrażnione trochę nerwy najlepszym środkiem będą przechadzki, świeże powietrze, kwiat pomarańczowy i od czasu do czasu trochę laurowych kropel.
W dwa dni niespełna, około południa, wsparta na ramie-