Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.
—  246 — 

niu matki, wyszła ze swego ocienionego pokoju. Przed wyjściem u drzwi zawahała się i uczyniła poruszenie takie, jak gdyby w głąb’ cieniów na nowo rzucić się zapragnęła, jak gdyby zlękła się światła i szerszéj przestrzeni; pomyślała może, że za temi otwartemi drzwiami rozpościera się świat brzydki, nagi, ponury, pustynia, po któréj spalonych piaskach pełzają tylko tłumy gadów. Pomyślała tak może i zlękła się, i do ciemnego pokoju wracać chciała. Ale pani Izabella przemocą ją prawie pociągnęła za sobą i, otuloną ciepłym wzorzystym szalem, wyprowadziła na ganek, z ganku pomiędzy kląby kwiatów ku ławce. Dzień był jesienny, z powietrzem przezroczystém jak kryształ, z niepokalanie błękitném niebem, pośród którego jaśniało słońce, ciepłe, lecz łagodne. Kwiatów na klombach żyło jeszcze wiele. Gęstwinę różnobarwnych aster otaczały pachnące rezedy i gibkie powoje, krzaczyste floxy rosły u stóp krzewów, obwieszonych szkarłatnemi gronami głogu, a od kwiatka do kwiatka, od gałęzi do gałęzi, w powietrzu, jak w krysztale, snuły się srebrne tkanki pajęczyny. Tu i owdzie złota brzoza strząsała na ziemię rój liści, w słońcu podobnych do iskier, jodły zaś i modrzewie, zawsze jednostajnie, ciemne, zamyślone, rzucały w obraz ten, w którym przemagały jasne i błyszczące tony, odcień łagodnéj i smętnéj powagi. Od czasu do czasu w drzewach i pomiędzy kwiatami ożywały się przyciszone, przeciągłe szelesty. Lekki wiatr przelatywał w gałęziach, małe ptaki fruwały ze szczytu na szczyt, zeschłe liście zrywały się z ziemi i nizko nad nią, niesione niewidzialném tchnieniem, leciały, raczéj sunęły, aż więzły w objęciach powoi lub więdnących srebrzystych traw. Spokój, pogoda, pieszczące ciepło, kojąca cisza, harmonijna gra barw, woni i dźwięków...
Adolfina, ułożona przez matkę w najwygodniejszą postawę, z głową o poduszki wspartą, patrzała w górę, to znowu dokoła siebie zdumionemi oczyma. Dziwiła się może, że świat