Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.
—  249 — 

Pani Izabella posmutniała. Oparła twarz na dłoni i ze smutkiem, ale téż i z powagą, mówić zaczęła:
— Moje dziecko, jestem matką twoją i obowiązkiem moim jest mówić ci prawdę. Być może, iż do młodéj twéj główki przychodziły jakieś marzenia, o czémś... o czémś... wzniosłem, poetyczném, nieziemskiém. O! ja najpewniéj gromić cię za to nie będę. I ja marzyłam... ale obowiązkiem moim jest powiedziéć ci, że żyjemy na ziemi i do warunków téj biednéj doliny płaczu powinniśmy się stosować. Ty może nie kochasz szambelana miłością taką, o jakiéj marzyłaś. Może jest w nim coś, co nie odpowiada ideałowi twemu? Rozumiem to... o mój Boże! i ja także miałam ideały swoje... miłość doskonała, harmonia dusz, dwa serca, wspólnym lotem wznoszące się ku niebu, są to sny cudowne, sny, któreśmy z raju na dolinę płaczu przynieśli z sobą, ale... biedne dziecko moje... sny tylko... sny, sny!
Tęsknie, prawie żałośnie westchnęła i parę razy głową wstrząsnęła, lecz wnet uśmiechnęła się wesoło i dodała:
— Szambelan bardzo dowcipnie mówił o tém wszystkiém: błękity, błękity, błękity...
Teraz dopiero Adolfina otworzyła oczy i chwilę na matkę patrzała.
— Co szambelan uważa za błękity? — zapytała zwolna.
Pani Izabella, z roztrzepaniem już nieledwie i śmiejąc się, odpowiedziała:
— O! czy ja wiem? Wieś, ciszę, samotność, poezyą, książki, to wszystko słowem, w czém zakochaną była zmarła jego żona, i czém zepsuła życie sobie i jemu. Pomiędzy nami mówiąc, biedny szambelan! ta jego zmarła żona była straszną gęsią!
Adolfina milczała i zdawała się coś ważyć w myśli. Pod wpływem słonecznego ciepła i rzeźwych powiewów, bladość