twarzy jéj zmniejszała się, usta rumienić się zaczęły. Pani Izabella obie ręce jéj trzymała w swych dłoniach.
— Czy ty mię kochasz, Adolfinko? — pieszczotliwie zapytała.
Bez wahania się, poważnie odpowiedziała:
— Bardzo.
Potém dodała:
— Ciebie jednę, mamo... jednę tylko! Zresztą, wszystko na świecie... błękity... sny... sny błękitne!
Na długiéj ciemnéj rzęsie jéj łza zadrżała i wnet oschła. Pani Izabella, pochylona nad nią i ramieniem ją otaczając, szeptać zaczęła:
— Jeżeli więc kochasz mię... jeżeli pragniesz zagoić rany te, które zadało mi życie... zapełnić pustkę, którą noszę w sercu... zgódź się z wolą Boga... przyjm z ręki Jego...
W tém na dziedzińcu zaturkotały koła, za przezroczystemi sztachetami, oddzielającemi ogród od dziedzińca, mignął mały powozik, unoszony prawie przez parę dzielnych koni.
— Opuszczam cię na chwilę, dziecko moje. Muszę powitać hrabinkę i sam na sam z nią pomówić. Zaraz obie tu przyjdziemy.
Pobiegła w głąb’ domu. Adolfina pozostała w leżącéj i nieruchoméj postawie, i zamyślonym wzrokiem przypatrywała się srebrnym niciom pajęczyn, drżącym i migocącym w powietrzu, na trawach i krzewach. Myślała zapewne o tém, że dla rzeczy, o których wszyscy dokoła niéj mówili: abstrakcye... błękity... sny! zdobywa sobie w téj chwili własne, oryginalne nazwanie. Ona mówić o nich będzie i pajęczyny... pajęczyny!...
Ktoś przyjeżdżał znowu. Był to tym razem nie turkot kół, ale tentent konia. Za sztachetami przesunął się, przeleciał raczéj, na ślicznym koniu śliczny jeździec. W kryształowém powietrzu, w złotawych blaskach słońca, koń i jeździec
Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/258
Ta strona została uwierzytelniona.
— 250 —