Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.
— 19 — 

Pani Izabella osunęła się na krzesło i, biorąc z rąk córki filiżankę z herbatą, zawołała:
— O, nudziarz! figura całkiem nieprawdopodobna! Przedstaw sobie poczciwego, pracowitego wołu, któremu-by kazano siedzieć na krześle i przyzwoicie rozmawiać! Co moment „pani dobrodziejka!“ „pani dobrodziejko!“ chr... chr... chr... chrząkania i ucieranie nosa... czerwoną chustką! Nieoceniony!
Mówiąc to wpół po polsku, wpół po francuzku, śmiała się srebrnie, melodyjnie.
Adolfina, siedząc naprzeciw matki, przelewała łyżeczką herbatę i nie śmiała się wprawdzie głośno, ale uśmiechała się.
C’est vrai, maman — odpowiedziała. — Kiedy pan Żytnicki idzie, to aż podłoga się ugina, a jak mi ścisnął rękę, myślałam, że ją zgruchoce. Czy tu wszyscy ludzie tacy niezgrabni i śmieszni?
— O! — zaśmiała się znowu pani Izabella — zobaczysz tu jeszcze wspanialsze okazy... Czy pamiętasz Żytnicką?
— Trochę, jak przez sen...
— Zobaczysz ją więc jutro. To dopiéro exemplarz, co śmiało figurować mógłby na któréjkolwiek z wystaw powszechnych, a pewnie zwracał-by więcéj uwagi, niż ten pawilon z materyami chińskiemi, z którego powodu, pamiętasz? nie jadłyśmy raz obiadu...
— U! ja się jéj boję! — głośno zaśmiała się Adolfina, a potem, z lekkim dąsem dodała: — Ale pocóż my tam jechać mamy? Wszak zabawimy tu krótko; mogły byśmy więc obejść się bez oddawania wizyt...
Pani Izabella spoważniała.
— O nie, moje dziecko! powinnyśmy to uczynić. Powinnyśmy odwiedzić Żytnickich i żyć z nimi w życzliwych stosunkach, dopóki będziemy w Odropolu...