— Nie, mamciu, nie, nie! — błagalnie splatając ręce, zawołała Adolfina — niech mama nie pisze o mnie nic złego do księdza Faveura!
— A widzisz! lękasz się duchownego przewodnika swego! piérwszy to znak, że masz niespokojne sumienie...
— Tak mamo, z powodu tych wątpliwości, które napadają na mnie.
Wymówiła to zcicha i ze smutkiem.
— A teraz, gotowa już jesteś rozpłakać się... Ale to tak zawsze... ze śmiechu przechodzisz w płacz, ze zbytniéj zuchwałości w lękliwość... Nie będę łajać cię za to, bo jesteś pod tym względem podobną do mnie... Wrażliwość i czułość były zawsze udręczeniami mego życia... ależ rozpaczać o miłosierdziu bozkiém znaczy to także grzeszyć... Jest ono, moje dziecię, bez granic i miary...
Przy ostatnich wyrazach Adolfina podniosła znowu oczy, suche już i błyszczące.
— Wiem o tém, ale w takim razie, dlaczegoż...
Urwała i kilka razy wstrząsnęła głową, jakby spędzić z niéj chciała natarczywe myśli.
— Nie kończ! nie kończ! — zawołała pani Izabella z surowością całkiem u niéj niezwykłą.
Adolfina wstała z krzesła.
— Już przeszło! — wymówiła z uśmiechem, pod którym drżały lekko delikatne jéj wargi — doprawdy, mamo, tu, w tym Odropolu, tak cicho, głucho, smutno, że mimowoli, różne myśli...
Nie dokończyła.
Powoli, znudzonym krokiem, posuwała się wzdłuż jednéj z długich ścian sali i roztargniony wzrok ku portretom wznosiła.
Herbata była już wypitą i ciasta z konfiturami zjedzone. Lokaj zbierał ze stołu srebrne i porcelanowe naczynia. Pani
Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.
— 22 —