Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.
— 26 — 

było je wziąć za wystrzały pistoletu małych rozmiarów. — Przecież! nakoniec! ależ siedziałeś tam w tych swoich folwarkach caluteńkie dwa dni!... nie zziąbłeś?... możeś głodny?... no pocałuj-że mię choć raz!
— Dobrze! dobrze! — ozwał się w odpowiedź basowy, apatyczny głos dzierżawcy — jak się masz? jak się masz? no, dosyć już tych czułości! jeść mi daj! bom tylko śniadanie zjadł w Leśnéj, o dziesiątéj...
Kobieta z większą jeszcze niż wprzódy szybkością wtoczyła się na ganek i wpadła w głąb’ domu, wołając:
— Wikcia! Józefa! Józefa! Tekla! Tekla! pan przyjechał! Lampę zapalić! Samowar! biusztyk! Gdzie one te hultajki! Dowołać się ich nie można! skaranie bozkie z temi łotrzycami...
Ostatnie wyrazy doszły uszu Żytnickiego w chwili już, gdy wchodził do saloniku, słabo oświetlonego jedną świecą, palącą się na stole, przed kanapą umieszczonym. Na kanapie, w niedbałéj i leniwéj postawie, leżał młody mężczyzna, z roztwartą książką w ręku. Przy słabém oświetleniu można było spostrzedz tylko, że miał on białe, wysokie czoło i gęstą, kędzierżawą, złocisto-rudą brodę. Wejście Żytnickiego nie zdawało się czynić na nim żadnego wrażenia, ani wzniecać w nim ochoty do najobojętniejszego choćby przywitania, bo ani oczu od książki nie oderwał, ani najlżejszego nie dokonał ruchu. Wzajemnie Żytnicki, w milczeniu, przerywaném tylko sapaniem i chrząkaniem, zdjął paltot, kilku krokami przeszedł mały salonik — i świecę, tak obojętnie, jak gdyby ona niczyim nie przyświecała oczom, ze stołu wziąwszy, poszedł z nią w głąb’ domu. W saloniku zrobiło się ciemno, jak w otchłani, a w ciemności téj dał się słyszéć krótki, szyderski śmiech. Po śmiechu tym nastąpiła głęboka cisza. Leżący na kanapie mężczyzna, jakkolwiek czytać już nie mógł, nie wstawał. Nie chciał, czy nie miał po co wstawać? Cisza trwała niedługo.