Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.
— 37 — 

Żytnicka żałośnie załamała ręce.
— Ot tobie masz! — zawołała — znowu gryźć się będziesz i zarobek na téj dzierżawie, jaki był nędzny, takim zostanie! ale dlaczegóż nie zgodziła się?
— Albo ja wiem?
— Jakto nie wiész?
— A nie wiem. Mówiła długo i szeroko o jakichś ofiarach, o tém, że pragnie cóś ofiarować... nie mogłem tylko zrozumiéć co, i komu... dziękowała mi, ściskała za rękę, myślałem, że rozpłacze się. Ale koniec końców, na to, co było-by największą korzyścią i dla niéj, i dla mnie, nie zgodziła się. Kto tam kobiety zrozumiéć może i dojść z niemi do ładu?
— A u ciebie zaraz, Pawełku: kobiety! kobiety! Co tu winne kobiety? dlaczego zaraz na kobiety wygadywać? Któż to taki kobiety?
— Ot, kto taki? — wyzywająco patrząc na żonę i z najwyższém lekceważeniem w głosie odrzekł Żytnicki. — Kto taki? Baby! i po wszystkiém.
— Geniu! — zawołała Żytnicka — broń-że nas! ty zawsze bronisz kobiet!
— Pod względem lekceważenia kobiet — zaczął Eugeniusz — wuj jest niezłomny, i myślę, że nikt na świecie nie mógłby wuja przekonać o zupełnéj równości kobiet i mężczyzn.
— A ty... w równość tę... wierzysz? — zapytał zwolna Żytnicki i w sposób szczególny, drwiący trochę, a trochę surowy, młodemu człowiekowi w oczy spojrzał.
— Mówiłem już wujowi tyle razy o przekonaniach moich...
— Mówiłeś!... słyszałem. Ale mówić i robić, to wcale co innego.
— Nie rozumiem wuja.
— Wytłómaczę ci to późniéj.
Zwrócił się do żony.
— A toż co znowu? czego beczysz?