z krzesła, zdawać się mogło, że w ostatnich kilku minutach urósł i odmłodniał. Na rozpogodzoném czole jego i w apatycznym zwykle wzroku świeciła błogość.
Żytnicka stała przed nim z twarzą podniesioną ku jego twarzy i śmiała się przytłumionym, rozkosznym chichotem:
— Daj buzi Pawełku!
Pochylił gruby i sztywny kark swój, ona wspięła się na palce nóg. Pocałowali się.
∗ ∗
∗ |
Nazajutrz, około godziny piątéj po południu, pokój jadalny w Błoniu przedstawiał obraz godny pęzla, oddającego się studyom z natury. Pośrodku pokoju stojący stół uginać się zdawał pod ciężarem naczyń szklanych, fajansowych, starych, nowych, w ogólności bardzo niewykwintnych i pstro wyglądających, ale w ogromnéj ilości nagromadzonych i z wielką symetryą poustawianych. Wśród tych stosów talerzy, spodków, szklanek, kieliszków i sztućców, piętrzyły się na półmiskach i w koszach tak liczne i tak obfite zasoby wszelkiéj żywności, że można-by niemi wielką rzeszę ludu do syta nakarmić. Ogromny indor, stos upieczonych kurcząt, kosze najrozmaitszego ciasta, sery, wędliny, konfitury, kompoty, sałaty, świeże owoce, wszystko to wznosiło się i wydymało ku sufitowi i wiszącéj u sufitu lampie, rumiane, świeże, pachnące, wyborne. Dokoła téj niby śpiżarni świata biegały, szamotały się, krzyczały i jęczały cztery kobiety, z których jedna była gospodynią domu, druga — serdeczną i dawną przyjaciółką jéj, Drożyczką, trzecia — kucharką Teklą, a czwarta pokojową, Józefą. W kącie pokoju nakoniec, na krzesełku, do ściany przytulony i z szeroko od podziwu, czy lęku, otwartemi oczyma, siedział mężczyzna, wysoki, muskularny, w grubym surducie, z grubemi spracowanemi rękoma, z wielką