Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.
— 47 — 

sekund, poczém, zwykłym sobie, pełnym serdecznego oddania się ruchem, ku Żytnickiéj pochylona, tonem najwyższego zajęcia, zapytała:
— Jakże tam kurki pani hodują się?... indyczątka? kaczeczki?
Żytnicka podniosła na nią zdziwione z razu oczy, potem mignęło w nich coś nakształt zasmucenia.
— O, pani dobrodziejko! takie rzeczy... czyż mogą panią interesować? Ptastwa mam zawsze dość dużo, bo sama około gospodarstwa chodzę, pilnuję, pracuję, pracuję... dzierżawa nie dziedzictwo... mężowi pomagać muszę ile sił starczy... Cóż robić? możebym i ja zdała się do innego jakiego życia... za młodu inaczéj marzyłam sobie...
Głos jéj był pełen rozżalenia. Adolfina bystro wpatrywała się w grę jéj fizyognomii. Widoczném było, że współczuła zranionéj kobiecie i pragnęła poprawić omyłkę matki.
— Czy... czy dawno była pani za granicą? — zapytała.
Było to istotnie, według prostego przysłowia, poprawienie się z pieca na łeb. Na twarz Żytnickiéj uderzyły krwiste rumieńce.
— Ja... — zaczęła z trudnością — ja... nie byłam nigdy za granicą.... tak jakoś.... nie składało się... Pawełek nie chciał...
Tym razem Adolfina była silnie zdziwioną. Nie wyobrażała sobie dotąd, aby istniała pod słońcem istota ludzka jakakolwiek, która-by za granicę nie jeździła.
Pani Izabella chciała cóś powiedziéć i zapewne poprawić z kolei omyłkę córki, lecz Żytnicka odzyskała już zwykłą sobie śmiałość i przytomność umysłu.
— Za granicą nie byłam, ale wiele o niéj słyszałam i bardzo, bardzo dobrze znam ją ze słyszenia. Brat mój, urzędnik do szczególnych poruczeń przy generał-gubernatorze Turkiestańskim, dwa razy za granicę jeździł, i inni ludzie nie