Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.
— 51 — 

— Ja także, Żiulietko! Śród obcego, zimnego świata marzyłam o spotkaniu z towarzyszką lat moich dziecinnych...
— Nie zapomniałaś więc! o ty... dobra! Na wielkim świecie, pośród którego żyjesz, zapomniéć tak łatwo o nas... biednych...
— O! ja nie zapominam nigdy!... moja córka, Żiulietko!
— O! śliczny aniołek! mam nadzieję.. że będziesz pani kochać... choć trochę... dawną przyjaciółkę swéj matki! Mąż mój, Izo! Czy poznała-byś go? postarzał...
— Kto raz znajdował się pod gościnnym dachem kochanego pana Aloizego...
— O! pani dobrodziejko! mam nadzieję, że i teraz będę mógł powitać panią pod dachem moim, który pani gościnnym nazywać raczysz... Wielka to dla mnie chluba!...
Słowa te wygłoszone były z powagą i uroczystością przez człowieka postawy dumnéj i ciężkiéj, siwiejącego, z czerwonym trochę nosem, ubranego dość niedbale i ubogo, ale z wielkim herbowym sygnetem na palcu.
— Izo! dzieci moje! Frania najstarsza, widzisz, już prawie panienka! Lucio, Wicio, Kasiunia... i to maleństwo...
Było tego pięcioro, od czternastu do trzech lat wieku. Wszystkie w ubiorach podobnych do macierzyńskiego: dziewczynki w bombiastych spódniczkach pełnych wstążek, chłopcy okryci haftami i błyszczącemi guziczkami. Twarze to miało chude, opalone od słońca, zalęknione i osłupiałe, ruchy niezgrabne i rubaszne.
Na przedstawiającą dzieci swe, panią Julią, wpadła Żytnicka.
— Przywitajże się ze mną, Juleczko! dzieci twoje jużem wycałowała, ile wlazło... to dopiéro szczęśliwa kobieta, żeby tyle miéć dzieci!
Z głośnym śmiechem całowała sąsiadkę, tak, że aż obie głowy ich otoczył leciuchny obłoczek pudru. Sanickiéj po-