Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.
— 57 — 

podobną, szukał w gronie wchodzących osób młodéj dziewczyny, ubranéj, niby w obłok poranny, w suknią jasną i lekką, i długie, badawcze spojrzenie zatopił w twarzy jéj, która delikatnością rysów i cery, a także mieniącym się co chwila wyrazem ust i oczu, przypominała wdzięczny, nikły, wrażliwy i cierpiący kwiat mimozy. Żytnicka przedstawiać, a raczéj przypominać go zaczęła pani Izabelli i jéj córce.
— O! ja pamiętam pana Eugeniusza — jakby mimowoli i z żywością szczególną zawołała Adolfina, a potém, podnosząc ku pięknéj twarzy jego ciemne swe oczy, dodała:
— A pan, czy pamięta naszę dawną, dawną historyą z młodym bociankiem?
Skłonił się przed nią nizko, w milczeniu, ale z pełnym uszczęśliwienia uśmiechem.
— Gieniu! siadaj przy pannie Odropolskiéj! Kawaler obok panny... tak wypada... — trzepała i chychotała Żytnicka.
Usiedli wszyscy. Pani Izabella z leciuchną chmurką na czole zwróciła się do córki:
— Opowiedz-że nam tę historyą o młodym bocianku... wspominałaś o niéj wczoraj panu Żytnickiemu... ciekawiśmy ją usłyszéć.
Zmieszała się zrazu i spojrzała na matkę zasmuconemi oczyma. Nie była snadź przyzwyczajoną do mówienia wobec liczniejszego nieco towarzystwa. Zajęcie jednak, które budziło w niéj wspomnienie z lat dziecinnych, zwyciężyło nieśmiałość.
— To było dawno, bardzo dawno — zaczęła — przed wyjazdem naszym za granicę... pan Eugeniusz był już dużym i przyjeżdżał ze szkół na wakacye, a ja byłam jeszcze maleńka... Chodziliśmy często razem na spacer... pan Eugeniusz zrywał dla mnie bławatki i... i... jakże to nazywa się po polsku.. ne m’oublies pas...