— Idź Jasiu, idźże grać, kiedy pan Sanicki życzy sobie. — pośpiesznie szepnęła mu żona.
Wstawał już i sam z rozweselonemi oczyma i rozpogodzoném czołem.
— A jakże! a jakże! jeżeli sąsiedzi dobrodzieje życzą sobie... służę! i owszem! z przyjemnością!
W saloniku, przy świetle dwu świec stearynowych, pomiędzy wizerunkami Bismarcka, Loli-Montez i Ś-go Józefa Oblubieńca, trzéj mężczyźni do północy rzucali karty na zielone sukno stolika. Gra to była nadzwyczaj tania, i nikogo zrujnować, ani wzbogacić nie mogąca, niemniéj przecież z powagą blizką uroczystości prowadzona. W pauzach, pomiędzy ukończonemi a rozpoczynającemi się robrami, Sanicki z zadowoleniem ręce zacierał, na zegarek spoglądał i mówił:
— Ot jakoś sobie wieczorek przechodzi! Człowiek przynajmniéj o tych przeklętych interesach nie myśli.
Raz od niechcenia jakby rzucił pytanie:
— Czy sąsiedzi widzieliście tegoroczną kometę?
— Jaką kometę? — zapytał Żytnicki.
Drożycki zaś, na znak zrozumienia, skinął głową.
— Jest, jest kometa — potwierdził — ludzie mówią, że na wojnę.
— Może i nie na wojnę — zaprzeczył Sanicki.
— A na cóżby?
— Różnie bywa... w Apokalipsie pisze, że komety i różne podobne zjawiska będą przed końcem świata...
— A jakże! ależ wprzódy Antychryst przyjść musi...
— Alboż nie przyszedł?
— Nie słyszałem.
Sanicki rozśmiał się wpół z goryczą, wpół żartobliwie.
— A moj Judel — rzekł.
— A no — potwierdził Drożycki — już to wiadomo, że te żydy, to antychrysty prawdziwe...
Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.
— 66 —