Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.
— 75 — 

— Czekajcie-no! nie wynosić mi dziecka z chaty! Pójdę sama, zobaczę i poradzę!
Zarzuciła chustkę na głowę i pobiegła. Iść do wsi w porze owéj było ze strony jéj bohaterstwem wielkiém, lękała się bowiem zarazy tak dalece, że od rana do wieczora opijała się różnemi wódkami i kroplami, nic prawie nie jadła, a nocami krzyczała w niebogłosy, że już, już chorować zaczyna i zaraz umrze. Ale wyraz: dziecko, zelektryzował ją. Jedyny to był punkt na którym wyobraźnia jéj bujać była zdolna. Wyidealizowała sobie pojęcie dziecka. Gdy kto wyraz ten wymówił, ona wnet w myśli swéj dodawała: „Anioł“. I przed oczyma jéj unosiło się w powietrzu coś skrzydlatego a lejącego z siebie błękit i promienność. Gdy usłyszała smutną wieść ze wsi, przed wyobraźnią jéj wnet stanął obraz szaréj, pustéj, przez śmierć wymiecionéj izby chłopskiéj, i bijącego się o ściany jéj, skrzydlatego anioła. Biegnąc ku wsi, dwa razy rozpłakała się i dwa razy, niewiadomo za co, złajała od ostatnich wyrazów parobka, który szedł za nią, aby jéj chatę, o którą rzecz szła, wskazać.
W kwadrans potém wróciła do domu, niosąc dziecko, roku jeszcze niemające, a owinięte w chustkę jéj, którą zdjęła z siebie, sama z odkrytą głową w słotę i wicher do domu wracając. Położyła je w poduszkach, chuchała, dmuchała, poiła, karmiła, kąpała i leczyła, aż w parę miesięcy, wychudzony, wpół tylko żywy dzieciak, przemienił się w chłopaka o zdrowéj białéj cerze, wesołych, szafirowych oczach, śmiejącego się, szczebioczącego, a tak już silnego, że gdy po raz piérwszy wkładała mu zrobione przez się pończoszki, różową stopką tak bryknął, że omało jéj oka nie wybił. Parę godzin kąpała obrzękłe oko w zimnéj wodzie, a potém do Pawełka poszła. Z niezwykłym spokojem na twarzy i w postawie stanęła przed mężem, popatrzyła mu w twarz z bła-